Taka Tajlandia z produktem krajowym brutto całkowitym 345,6 mld i na osobę 5 151 USD wystrzeliwuje sobie satelity jak gdyby nigdy nic, a Polska z produktem krajowym brutto całkowitym 513,9 mld i na osobę 13 334 USD nie jest w stanie wysłać nic więcej w kosmos oprócz nanosatelity Lem ważącego mniej niż 10 kg. Nota bene większość podzespołów „Lema” została wyprodukowana w należącym do University of Toronto Space Flight Laboratory, a wystrzelony został na pokładzie rakiety Dniepr z bazy wojskowej Jasny położonej na południu Uralu. Czyli ten satelita niby polski, a niepolski. Nawet nie jest to satelita „na skalę naszych możliwości”, że przytoczę fragment z filmu „Miś”, bo na przykładzie Tajlandii widać, że możliwości mamy większe. Ale Polska musi wspomóc Greków, bo bankrutują. A i tak, mimo widma bankructwa, przeciętnemu Grekowi żyje się lepiej niż przeciętnemu Polakowi. I to nie tylko ze względu na łagodniejszy klimat. Poza tym nasze władze uważają, że musimy wspomagać finansowo przedsiębiorczość na Ukrainie. A Ukraińcy są dużo bardziej przedsiębiorczy niż Polacy i nie musimy ich tego uczyć, ani ich w tym wspomagać. Jeżdżąc po świecie zauważyłem, że im biedniejsza nacja tym bardziej przedsiębiorcza. Czasami ciężko było poruszać się po ulicy, bo przedsiębiorczy autochtoni non stop atakowali białego frajera oferując mu różne towary i usługi. Na Ukrainie też zetknąłem się z bardzo wieloma przedsiębiorczymi osobami. Więc ostatni pomysł naszego prezydenta uważam za zupełnie nietrafiony. Ale oczywiście Ukraińcy chętnie wezmą pieniądze, które polscy frajerzy im dadzą. I ja ich całkowicie rozumiem.
A powracając do Malezji i samolotu. Wczoraj radio Zet, jeśli się nie mylę, podało, że Chińczycy oskarżają Malezję wręcz o utrudnianie poszukiwań samolotu. Dziennik.pl cytuje eksperta, który wyraża podobną opinię: „W dobie nowoczesnych systemów tak nagłe zaginięcie samolotu wydaje się "bardzo dziwne" - dodaje redaktor naczelny magazynu "Skrzydlata Polska", Grzegorz Sobczak. Jego zdaniem komuś bardzo zależy na tym, żeby utrudnić poszukiwania ewentualnych szczątków samolotu. Na potwierdzenie tej tezy Sobczak przypomina informacje z oficjalnych źródeł malezyjskich.
Władze raz twierdziły, że samolot nie mógł po zniknięciu z radarów lecieć aż kilka godzin. Potem przyznały, że maszyna jednak mogła rozbić się w rejonie Oceanu Indyjskiego, niedaleko Australii. - Albo ktoś nie wie, co mówi albo ma w tym jakiś określony interes - dodaje redaktor naczelny "Skrzydlatej Polski".”
Dalej ten sam portal pisze: „Na wtorkowej konferencji prasowej władze Malezji tłumaczyły, że uznały lot MH 370 za katastrofę, bo maszyna nie miała tyle paliwa, żeby dolecieć bezpiecznie do jakiegokolwiek lotniska. Oznacza to, że musiała spaść do wody, a pasażerowie zginęli. Na tej podstawie uznano wszystkich za zmarłych.”
Coś mi to takie „wyjaśnianie przez zaciemnianie” przypomina. Na dodatek Gazeta Prawna dodaje: „Chińscy internauci zszokowani faktem, że malezyjskie władze do poszukiwań zaginionego Boeinga zatrudniły... szamana.”
Robi się coraz ciekawiej. Metoda może i dobra, ale nie w dobie namierzania telefonów komórkowych z dowolną dokładnością. Wzywa się szamana, a tu jakoś nikt w Malezji, ani w Chinach nie zareagował na informacje członków rodzin zaginionych, którzy próbowali się połączyć ze swoimi krewnymi w samolocie, że ich telefony komórkowe były wciąż aktywne, ale krewni w Boeingu nie odbierali połączeń.
Portal tvn24 tak to opisuje: „Ojciec Chińczyka, który był na pokładzie zaginionego boeinga 777, słyszał sygnał w jego komórce. "Czas ucieka, musicie szukać ludzi!" - krzyczał 50-latek na konferencji prasowej przedstawicieli Malaysia Airlines w Pekinie, zorganizowanej dla krewnych pasażerów.
Takie sygnały nieodbieranego telefonu słyszało jeszcze kilkoro innych krewnych i przyjaciół pasażerów feralnego lotu MH370. Według nich można nawiązać połączenie z telefonami komórkowymi, ale bez jakiejkolwiek odpowiedzi.
Wykrzykujący na konferencji prasowej mężczyzna żądał od przedstawicieli malezyjskich linii wyjaśnień, dlaczego wciąż słyszy sygnał w komórce swego syna, gdy wybiera jego numer - donosi CNN.
Przedstawiciel Malaysia Airlines Hugh Dunleavy przyznał, że jego firma miała podobne efekty, gdy próbowała dodzwonić się na telefony komórkowe członków załogi boeinga.
Siostra jednego z pasażerów powiedziała "International Business Times", że w poniedziałek po południu słyszała sygnał w telefonie swego starszego brata. - Jeśli mogę się połączyć, policja mogłaby zlokalizować (telefon) i jest szansa, że mój brat wciąż mógłby żyć - dodała.”
Z pewnością malezyjscy i chińscy operatorzy sieci komórkowych potrafiliby ustalić pozycje tych telefonów, że nie wspomnę o wywiadach tych państw, które to na pewno już zrobiły. Od czasów Snowdena wiemy również, że amerykańska NSA codziennie ustala pozycję około 5 miliardów telefonów komórkowych, czyli praktycznie wszystkich jakie są na świecie. Czyli Amerykanie również wiedzą, gdzie są te telefony, a co za tym idzie i samolot. Ale jak widać, jakoś nikomu na tym nie zależy, aby znaleźć tego Boeinga. Bo mogliby znaleźć coś jeszcze, o czym teraz wiedzą agencje wywiadowcze niektórych państw i parę zainteresowanych osób w Malezji i Chinach, a o czym plebs nie powinien się dowiedzieć. Agenci wywiadów wtajemniczonych państw pewnie już szantażują polityków i wpływowe osobistości Malezji i Chin zamieszane w zaginięcie Boeinga i dlatego poszukiwania wyglądają jak wyglądają.
Bardzo mi to przypomina sytuację po katastrofie smoleńskiej, gdzie do tej pory przebieg tej tragedii wyjaśniany jest przez zaciemnianie sprawy. Mamy rządową opcję katastrofy i wersję rosyjskiego zamachu forsowaną przez zespół Macierewicza. A może jeszcze ktoś inny maczał w tym palce i sprawy mają się zupełnie inaczej?
Ciekaw jestem kto lub co było przewożone malezyjskim Boeingiem, że takie dziwne rzeczy dzieją się wokół niego.
Pewien snop światła na wyjaśnienie tych tajemniczych rzeczy dziejących się wokół Boeinga może być sugestia kapitana Dariusza Sobczyńskiego, że na pokładzie samolotu mogło znajdować się kilka ton złota.
Malezyjczycy to bratni naród. Niby PKB na mieszkańca wynosi tam 17 200 USD, czyli więcej niż w Polsce, ale będąc w Malezji poznałem tamtejszych ludzi i nie zauważyłem tej różnicy. Widać nadwyżka finansowa gdzieś się rozpływa pomiędzy godniejszych. Zupełnie jak u nas. Malezyjczycy z charakteru są bardzo podobni do nas. A jak widać, ich władze robią dokładnie tak samo obywateli w bambuko, jak polskie władze nas. Dwa odległe narody, a tak podobne do siebie.