Przeglądając Google Earth nie zadowoliłem się oglądaniem wybrzeża Kenii w okolicy Watamu. Przy granicy z Somalią w oceanie jest dziwna, regularna struktura.
W jednym z moich postów "Kenia - moja podróż, część XII - ruiny Gede" przedstawiłem zdjęcia ruin tego miasta i zasugerowałem, że w szczytowym okresie małej epoki lodowcowej morze na tyle oddaliło się od Gede, że nie opłacało się już nosić towarów ze statków do miasta i z powrotem i zwyczajnie wybudowano nową osadę bliżej morza. Gdy znowu lądolód na Grenlandii i w innych miejscach zaczął topnieć, to poziom morza ponownie się podniósł i woda zalała tę osadę. W międzyczasie port zlokalizowany w tym miejscu stracił na znaczeniu i się wyludnił. Być może pozostałością po tej nowej osadzie jest Watamu. Oglądając wybrzeże w okolicy Watamu w Google Earth pomyślałem sobie, że być może nowe miasto zostało utworzone na terenie obecnego Watamu National Marine Park. Przejrzałem swoje zdjęcia z nurkowania na bezdechu w tym właśnie parku narodowym i zobaczyłem wiele struktur obrośniętych koralami. Korale dość szybko obrastają różne zatopione przedmioty. W Indonezji widziałem oponę porośniętą koralami. Patrząc na zdjęcia z Watamu Marine National Park zobaczyłem jakby leżący kawałek ściany pod wodą. Jakby jakieś rozrzucone kamienie. Kawałek muru. I jakby jakąś ulicę. Były tam koralowce rosnące wzdłuż linii prostej i inne zagadkowe obiekty. Oczywiście to wszystko może nie mieć nic wspólnego z aktywnością ludzką. A może być również pozostałością po jakimś osiedlu, ale w wyniku działalności przyrody teraz te ruiny są nie do odróżnienia od naturalnej rafy koralowej. Przeglądając Google Earth nie zadowoliłem się oglądaniem wybrzeża Kenii w okolicy Watamu. Przy granicy z Somalią w oceanie jest dziwna, regularna struktura. Sprawdziłem w internecie i okazuje się, że w tamtej okolicy jest park narodowy z atrakcyjną dla nurków rafą koralową. Być może było tam kiedyś miasto, ale tak dawno, że nie jest uwzględnione w żadnych zapiskach historycznych. Mogło to być w czasie, gdy poziom morza był zdecydowanie niższy np. w którejś z epok lodowcowych, lub gdy było tak ciepło, że duża część wód światowych wyparowała, a woda z roztopionych lodowców lądowych wsiąkła w grunt tworząc potężne bagna.
0 Comments
Na koniec mojego pobytu w Kenii z Watamu przemieściłem się na krótko do Malindi. Malindi jest tak opisane przez Wikipedię: "Nieznane są bliżej okoliczności powstania miasta. Znaleziska archeologiczne potwierdzają jednak obecność kultur Bantu. Począwszy od XIV wieku miasto cieszyło się szybkim rozwojem, związanym w dużej mierze z handlem niewolnikami. Plac miejski znajdujący się naprzeciw starego meczetu był miejscem, na którym handlowano niewolnikami, aż do początków XX wieku. Na placu przy meczecie stoi wysoki obelisk dawniej zwieńczony krzyżem (zdjętym przez muzułmanów), który, według miejscowej tradycji postawić miał sam Vasco da Gama. Na temat Malindy można znaleźć informacje w kronikach chińskiego admirała Zheng He, który dotarł tam w 1414. Portugalski odkrywca Vasco da Gama odwiedził miasto na swej drodze do Indii. Znalazł tam nawigatorów, którzy poprowadzili go do Kerali w Indiach." I ciekawe, że gdy spojrzałem na link Wikipedii dotyczący handlu niewolnikami, to znaleźli się tam: " Portugalczycy, Brytyjczycy, Francuzi, Hiszpanie oraz Holendrzy" A nie znalazła się tam nacja, która od wieków, żeby nie powiedzieć od tysiącleci zajmuje się tym niecnym procederem. Ale mniejsza z tym. Wikipedia jest politycznie poprawna. Powracając do Malindi, wynająłem hotel gdzieś na obrzeżach miasta. Ale z łatwością piechota mogłem dojść do centrum. Po drodze mijałem egzotyczne widoki. Woda w morzu w pobliżu mojego hotelu była czerwona. Żyłem nad morzem czerwonym. W Malindii jest jakby molo, z którego można wejść w głąb morza i podziwiać widoki . To chyba pozostałość po Brytyjczykach i nazywa się Bridge Beach. Oczywiście meczetu nie zabrakło. Centrum jak centrum. Żadnych rewelacji. Moją uwagę przykuł budynek na poniższym zdjęciu. Tusker to po angielsku samiec słonia lub dzika z dużymi kłami. W Kenii jest to gatunek rodzimego piwa. Ponoć założyciel firmy produkującej to piwo George Hurst zginął na polowaniu na słonie i ku jego pamięci jego brat nazwał piwo Tusker. Na ulicy w zakładach krawieckich do tej pory używane są historyczne maszyny do szycia. Ktoś postawił bardzo cienki budynek Jak wiemy z historii, ze względu na podatki od nieruchomości liczone według powierzchni frontowej budynku, np. w Niemczech niektóre zabytkowe domy są bardzo wąskie. Ale cienki budynek? Może też jakieś podatki, albo działka taka była. Centralnym punktem Malindi jest słup Vasco da Gamy. Chciałem podejść do niego, ale oczywiście miły człowiek poinformował mnie, że jak dla mnie opłata jest 5 USD, więc zrezygnowałem. Zrobiłem zdjęcie z pewnej odległości. Jak widać na powyższym zdjęciu w Malindi w czasie odpływu woda cofa się znacznie, zupełnie jak w Watamu. Podobno Vaco da Gama oprócz słupa zostawił po sobie kaplicę i groby paru towarzyszy podróży, co pokazują poniższe zdjęcia. Ta kaplica jest jakoś tak wkomponowana w krajobraz Malindi. W okolicy kaplicy na słoneczku wygrzewała się jaszczurka.
Jak już pisałem w poprzednim poście podczas powrotu z Watamu National Marine Park przechodziłem obok bazy nurkowej, w której umówiłem się na nurkowanie na dzień następny. Obiecano mi, że samochód z bazy o określonej godzinie przyjedzie pod mój hotel i zabierze mnie na nurkowanie. Następnego dnia przygotowałem swój aparat fotograficzny do zdjęć podwodnych i o umówionej godzinie czekałem na samochód. Czekam, czekam i czekam i nic. Zadzwoniłem do bazy, a oni powiedzieli, że samochód czekał na mnie pod supermarketem, ale nie przyszedłem. No świetnie, tylko, że nikt mnie nie raczył o tym poinformować. Z rozmowy wyszło, że pod supermarketem umówiono się z Niemką i ją zabrano, a mnie olano. W pierwszym odruchu chciałem zrezygnować z nurkowania już dla samej zasady, ale pomyślałem, że jeden raz mogę zanurkować, żeby zobaczyć jak tu wygląda świat podwodny, skoro i tak już jestem przygotowany. Powiedziałem im, że tam dojdę za jakiś czas. Baza nurkowa byłą oddalona o jakieś 2 kilometry od mojego hotelu w Watamu. Poszedłem tam wzdłuż plaży, załatwiłem formalności, jakieś podpisywanie dokumentów, sprawdzanie licencji nurka, przesłuchanie ile nurkowań odbyłem, na jakie głębokości, kiedy ostatnie nurkowanie było itp. Od razu było widać, że to niekenijska baza była. Kenijczycy prawdopodobnie by o nic nie pytali, tylko sprawdzili, czy kwota w dolarach się zgadza, jak to miało miejsce w Shimoni. Wypłynęliśmy w morze. Mieliśmy odbyć dwa nurkowania. Jak to zwykle bywa pierwsze głębsze, drugie płytsze. W pierwszym nurkowaniu zeszliśmy na głębokość około 40 m. Na tej głębokości zdjęcia wyszły z przewagą koloru niebieskiego. Co prawda my widzimy tam świat w kolorze, bo mózg robi na bieżąco korekcję, ale aparat już nie. Tylko zdjęcia z małej odległości od obiektu oddają kolory, bo w aparacie miałem wmontowaną lampę błyskową. W toni pływało bardzo wiele ryb. Całe ławice. Z bliska udało mi się zrobić zdjęcia kilku rybom, na przykład ognicy (skrzydlicy), którą Wikipedia tak opisuje: "Skrzydlice potrafią zaatakować nurka, który podpływa zbyt blisko i "zakłóca im spokój". Pierwszym symptomem niespodziewanego ataku jest charakterystyczne zachowanie ryby. Skrzydlica unosi płetwę grzbietową i spuszcza głowę w ten sposób, aby kolce były skierowane w stronę osoby podpływającej. Należy wtedy szybko oddalić się ponieważ istnieje prawdopodobieństwo raptownego podpłynięcia skrzydlicy oraz wbicia jadowitych kolców w ciało przeciwnika. Trucizna ognicy powoduje u człowieka silny ("ognisty") i długotrwały ból, a w przypadku wystąpienia reakcji alergicznej jest potencjalnie niebezpieczny dla życia człowieka." Znalazła się też szkaradnica: "drapieżna ryba morska z rodziny skorpenowatych (często zaliczana do rodziny szkaradnicowatych Synanceiidae). Poławiana, hodowana w akwariach. Uważana za jedno z najbardziej jadowitych zwierząt morskich. Ukłucia mogą być śmiertelne dla człowieka." Były również ukwiały z błazenkami (amfiprionami) Były oczywiście i mureny. I mnóstwo innych ryb, których nazw nie znam. Były tam różne gatunki rozgwiazd. I jakieś takie stworzenia. I oczywiście najprzeróżniejsze koralowce. Po nurkowaniu namawiano mnie na kolejne w następnych dniach, ale mnie to wystarczyło i pojechałem dalej. Moim zdaniem nurkowanie w okolicy Watamu było ciekawsze niż Shimoni, chociaż w Shimoni widziałem pod wodą żółwie morskie. W Shimoni nie odpłynęliśmy zbyt daleko od brzegu, a maksymalna głębokość nurkowania była 16 metrów. Tutaj - około 40 metrów.
Ostatnim celem mojej podróży po Kenii było Malindi. W okolicy Watamu znajduje się farma gadów zwana Bio - Ken Snake Farm. Z mojego hotelu zaszedłem tam na piechotę, bo dystans nie był duży, około 3 km. Oczywiście motocykliści chwilę próbowali mnie tam podwieźć. Lubię spacerować, więc poszedłem. Po porażce jaką było zwiedzanie Arabuko Sosoke Forest chciałem w końcu zobaczyć jakieś egzotyczne zwierzęta. Najlepiej to zrobić w miejscu, gdzie one są hodowane. Doszedłem do farmy i po przekroczeniu bramy i uiszczeniu opłaty zobaczyłem dużego żółwia. Mógł to być żółw olbrzymi, albo słoniowy. Nie znam się na żółwiach, na innych gadach też nie. Wyglądał jak na zdjęciu poniżej. Obok była olbrzymia jaszczurka wyglądająca jak waran i krokodyle. Po chwili pojawił się miły pan, który zaczął objaśniać jakie zwierzęta znajdują się w poszczególnych klatkach (bo nie tylko węże tam były), jak się je hoduje, jak się pobiera jad itp. Farma produkuje między innymi jad węży i innych gadów, który jest surowcem dla firm farmaceutycznych, kosmetycznych itd. Pobieranie jadu to nie taka prosta sprawa. Miły pan pokazywał i objaśniał jak się to robi. Należy być czujnym przy takiej pracy. Okazuje się, że niektóre węże plują jadem w oczy wroga lub ofiary. Do pobierania jadu tych węży pracownicy ubierają specjalne okularki. Opowiadał o przypadkach ukąszenia przez węże, jakie surowice się używa w takich sytuacjach, o pożarciach ludzi i zwierząt przez węże itp. Także powiedział jak hotele zabezpieczają się przed wężami. Np. w niektórych hotelach przy wejściach rozciąga się dwa równoległe druty pod napięciem w takiej odległości od siebie, żeby człowiek nie nadepnął na nie dwoma nogami. Wąż, przez to, że jest długi, wpełza na oba przewody i i doznaje szoku elektrycznego, czyli prąd go kopie. Ale ponoć co niektóre węże nauczyły się omijać takie zabezpieczenie i wślizgują się do hotelu równolegle do przewodów w taki sposób, żeby nie położyć się równocześnie na obu przewodach. Opowiadając te rzeczy pokazywał coraz to nowe gatunki węży. A to kobrę, a to grzechotnika (jeśli mi się coś nie pomyliło), a to mambę czarną (chyba to jest to) i chyba to i mambę zieloną. i wiele innych węży, których nazw nie kojarzę. Jeśli ktoś z czytelników tam się wybierze, to się dowie nazw. Niektóre węże brał do ręki i pokazywał. Ja też taką gadzinę mogłem wziąć do ręki, co pokazane jest na zdjęciu wprowadzającym do artykułu. Była tam też cała masa jaszczurek, których nazw też nie pamiętam, oprócz kameleona. Gdy zadowolony z wycieczki wracałem do hotelu zaczepił mnie jakiś murzyn i namówił na podziwianie świata podwodnego z łodzi z przeźroczystym dnem i snorkeling w Watamu Marine National Park. Atrakcje te miały mnie spotkać następnego dnia, co opiszę w następnym poście.
Kilkanaście kilometrów od Watamu znajduje się Arabuko Sosoke Forest - las deszczowy, w którym, jak podają przewodniki, jest to jedynym na świecie rejon, gdzie żyje sorkonos złotozady. Wygląda na to, że jest to tak rzadki zwierz, że nawet Wikipedia nie ma jego zdjęcia i załącza w opisie grafikę. Pomyślałem, że być może mnie się uda zobaczyć, a nawet sfotografować to cudo. Z Watamu podwiózł mnie motocyklista do głównej drogi B8, gdzie busikiem jadącym w stronę Mombasy podjechałem do dróżki prowadzącej do wejścia do parku narodowego. Dróżka wyglądała jak na poniższym zdjęciu. Dotarłem nią do głównego wejścia, gdzie oczywiście uiściłem opłatę za wstęp. Jakaś murzynka molestowała mnie, żebym wziął ją na przewodniczkę. Zgodziłem się, ale okazało się, że w sumie żaden przewodnik nie jest tam potrzebny, bo była tam jedna droga, więc zgubić się tam było raczej ciężko. Chyba była tylko od tego, żeby pilnować mnie, żebym nie schodził z głównej drogi i nie plątał się po chaszczach. Weszliśmy do lasu, a pani przewodniczka co chwila pokazuje palcem coś, a to w koronach drzew, a to w krzakach i mówi takie zwierzę, śmakie zwierzę, taki ptak, małpy na drzewach itd. Ja nic nie mogłem zobaczyć i nie wiem, czy tak mało rozgarnięty jestem, czy pani jakieś kity wciskała. Największe zwierzę jakie zobaczyłem to był pawian siedzący na zwalonym pniu. Ale zanim zdążyłem wyciągnąć aparat fotograficzny poszedł sobie. A tak to widziałem jakieś jaszczurki, w tym jedną z utraconym i właśnie odrastającym ogonem, a drugą nieokaleczoną, i kochające się motyle. Kilka razy pani przewodnik zapewniała mnie, że właśnie w krzakach chowa się ten słynny sorkonos złotozady, ale ja nic nie mogłem dostrzec. Zrobiłem zdjęcie wskazanym krzakom i na powiększeniu coś wyszło, ale nie wiem co to jest. A tak to widziałem głównie drzewa i liany. Nad ścieżką wisiały jakieś pułapki na owady. Było wiele mrowisk na drzewach i nie tylko. W pewnym momencie dróżkę przegrodził płot z drutem umocowanym na izolatorach. Co prawda na drodze była brama, ale z jej górnej części zwisały druty. Pani przewodnik wyjaśniła mi, że to już koniec wycieczki, dalej wstęp jest zabroniony. Ponoć z drugiej strony żyją słonie, które akurat w ten dzień, kiedy ja przyjechałem, poszły sobie gdzieś. Zupełnie jak w parku narodowym w Nairobi. Wtedy też słonie niby miały być w parku, ale akurat poszły, gdy ja przyszedłem. To ogrodzenie ponoć jest pod napięciem, żeby słonie dalej się nie zapuszczały. I stąd te zwisające druty. Żeby słonie nie korzystały z bramy.
Rozczarował mnie ten rezerwat, ale gdybym nie sprawdził, to bym żałował, że coś ważnego mnie ominęło. Niedaleko Watamu znajdują się ruiny arabskiego miasta - portu Gede (Gedi) założonego co najmniej w XIII wieku, a może i wcześniej. Miasto zostało nieoczekiwanie opuszczone w XVII wieku. Naukowcy nie wiedzą dlaczego. Ja nie jestem ani archeologiem, ani wybitnym historykiem, więc dla mnie sprawa jest raczej prosta. Jeśli to jest port, to jak widać z mapy znajduje się kawał drogi od morza, co najmniej 6 km. W XIII wieku zaczęła się tzw. mała epoka lodowcowa i trwała do XIX wieku. Co o niej pisze portal kopalniawiedzy.pl? "Badania węglem radioaktywnym zamarzniętych roślin z Ziemi Baffina, rdzeni lodowych oraz osadów z biegunów i Islandii oraz symulacje zjawisk klimatycznych pozwoliły stwierdzić, że Mała Epoka Lodowcowa rozpoczęła się od czterech wielkich erupcji wulkanicznych, które wystąpiły w tropikach w ciągu 50 lat. Rośliny, które nagle zamarzły, a ich korzenie zostały nienaruszone wskazują, że doszło do gwałtownego ochłodzenia w latach 1275-1300. Drugi okres nagłego spadku temperatury, wskazujący na nagłe zmiany, miał miejsce około roku 1450. Badania roślin zostały potwierdzone obserwacjami osadów z islandzkiego jeziora Langjökull. Pokazują one, że pod koniec XIII wieku warstwy wskazujące na erupcje wulkaniczne nagle stały się znacznie grubsze. Ponowne zwiększenie grubości zauważono w warstwach z XV wieku. W tych samych okresach można obserwować zwiększoną erozję powodowaną przez lodowce. To pozwoliło połączyć dane i stwierdzić, że wybuchy wulkanów ochłodziły klimat. Pozostawało jednak pytanie, dlaczego ochłodzenie trwało tak długo. Ochładzające Ziemię pyły z erupcji nie mogły przecież utrzymywać się w atmosferze przez setki lat. Naukowcy wykorzystali Community Climate System Model, do sprawdzenia wpływu nagłego ochłodzenia wywołanego wielkimi erupcjami na klimat. Symulacje wykazały, że gwałtowne ochłodzenie północnych części Europy oraz Grenlandii mogło spowodować szybki rozrost grenlandzkich lodowców. W końcu te znajdujące się na wschodnim wybrzeżu, dotarły do Północnego Atlantyku, gdzie zaczęły się topić. Woda z lodowców niemal nie zawiera soli, jest mniej gęsta od wody słonej. Z tego też powodu lodowce topiąc się w zetknięciu z cieplejszymi od nich wodami Atlantyku, uwalniały olbrzymie ilości zimnej słodkiej wody, która nie mieszała się z wodą oceanu. Tworzyła na jego powierzchni rodzaj zimnej kołdry. To spowodowało z kolei, że wody Atlantyku nie uwalniały ciepła w okolicach arktycznych, zatem nie ogrzewały Grenlandii. Tak powstał samopodtrzymujący się system chłodzący, dzięki któremu epoka lodowcowa trwała na długo po wygaśnięciu aktywności wulkanicznej." Dodatkowo w latach od 1645 do 1717 roku wystąpiło tzw. Minimum Maundera. Wikipedia informuje nas, że był to okres: "podczas którego powstało znacznie mniej raportów dotyczących plam słonecznych w porównaniu z pierwszą połową wieku." i "Minimum Maundera pokrywa się w czasie ze środkowym i najchłodniejszym okresem tzw. małej epoki lodowej. " Widać Gede przetrwało właśnie do minumum Maundera i być może w szczycie małej epoki lodowcowej poziom morza obniżył się tak bardzo w wyniku gromadzenia się wody w lodowcach grenlandzkich i innych, że morze po prostu poszło sobie z Gede na odległość wielu kilometrów i miasto jako port nie miało racji bytu. Port, zamiast nad morzem, znalazł się w środku lasu. Ja widać do tej pory, mimo "globalnego ocieplenia", morze tam nie powróciło, a w Watamu codziennie można obserwować jak morze cofa się o paręset metrów w czasie odpływu. Stąd można wysnuć hipotezę roboczą, że w XVI i XVII wieku ludzie przenieśli się z Gede do nowego portu, który obecnie jest w głębi morza i być może jego resztki są w stanie odkryć płetwonurkowie, a być może można go również znaleźć dzięki Google Earth. Do Gede zawiózł mnie motocyklista i zostawił w tym miejscu, co na zdjęciu poniżej. Poszedłem za drogą, minąłem dwie chatki należące już do rezerwatu i po uiszczeniu opłaty mogłem zacząć zwiedzać ruiny. W okolicy grasowało wiele małp żebrzących u turystów o jedzenie. Po przebyciu następnych kilkudziesięciu metrów ukazały się ruiny. Na jednym z drzew była platforma widokowa z której można było oglądać Gede z "lotu ptaka". W okolicy ruin był porzucony samochód i szczęka jakiegoś dużego zwierzęcia i drzewo wrośnięte w mur. W pobliżu ruin była jakaś farma motyli. Poszedłem ją zwiedzać, ale nic ciekawego tam nie zobaczyłem, nie mówiąc o zrobieniu jakiś interesujących zdjęć.
Aby dostać się do Watamu należy w Mombasie znaleźć właściwy parking skąd odjeżdżają matatu w tym kierunku. Oczywiście dowolny motocyklista podwiezie turystę w to miejsce. Cena przejazdu do Watamu waha się między 3,5 a 4 USD. Przejazd trwa jakieś 2 godziny i turysta zostawiony jest na głównej drodze skąd jeszcze jest kawał drogi do Watamu. Raz czy 2 razy dziennie jeżdżą tam busiki, ale jeśli nie chce się czekać, albo gdy nieszczęśliwie jest już za późno, to trzeba skorzystać z usług motocyklistów, którzy podwiozą do wybranego hotelu. W pobliżu Watamu są ruiny miasta Gede, Arabuko Sokoke Forest, farma gadów, Watamu Marine National Park. Po drodze do Watamu mijałem krajobrazy jak poniżej. Dotarłem do Watamu i motocyklista wysadził mnie pod tym hotelikiem jak na zdjęciu poniżej. Wewnątrz hotel całkiem miło wyglądał. A z dachu rozpościerał się taki widok. Do grzania wody służyły baterie słoneczne. Stąd ciepła woda była w dzień i wczesnym wieczorem. W pokoju miałem współlokatorów. Oczywiście pierwsze, co zrobiłem, to poszedłem na plażę. Po plaży chodzili murzyni i namawiali do skorzystania z trzech atrakcji: - popłynięcie łodzią z przeźroczystym dnem, - snorkeling w Watamu National Marine Park - połów wielkiej ryby. Skorzystałem z dwóch pierwszych atrakcji, które opiszę w następnym odcinku, a mój sąsiad popłynął na połów wielkiej ryby. Wzięto go na łódkę około południa. Na łódce nie było żadnego daszka. Biedak nie miał czapki, więc nie dość, że dostał poparzeń, to jeszcze spiekło mu głowę i był niezbyt przytomny po powrocie. Oczywiście nic nie złowił, nie mówiąc o wielkiej rybie, ale za to pozbył się 60 USD. W czasie przypływu plaża wyglądała tak. A w czasie odpływu tak. Skały, będące wysepkami w czasie przypływu, w czasie odpływu ukazywały niezwykłe kształty. Wyspy od strony morza wyglądały mniej więcej tak. W czasie odpływu wiele zwierząt morskich zostało złapanych w pułapkę. Chociaż niektóre ryby całkiem dobrze radziły sobie na lądzie. Ta ryba poniżej tak szybko pomykała po skale, że ledwo jej zdążyłem zdjęcie zrobić. Obfitość jedzenia zwabiła ptaki na wyżerkę. W Watamu plaże są nie tylko piaszczyste, ale również skaliste. Spacerując wokół tej miejscowości można spotkać takie ciekawe obrazki jak schody znikąd donikąd. I kupę śmieci powieszonych na skałach, które przynosiły wody przypływu. Jest tam też mnóstwo otworów kołowych wyglądających jakby je ktoś wielkim wiertłem wywiercił. Już myślałem, że kosmici je zrobili tysiące lat temu, ale zobaczyłem, że w wodzie jest mnóstwo podobnych otworów. Znalazłem takie otwory w chwili tworzenia się, które za ileś tam lat będą takimi dziurami jak na powyższych zdjęciach. I cała spiskowa teoria na nic. Nie wiem jaka jest natura zjawiska, ale widać, że jest to naturalny proces. Ale znalazłem też ślady wyglądające jak ślady ludzi w butach, podobne jakie to widziałem w Hongkongu i trochę kojarzące się ze śladami opisanymi przez Wirtualną Polskę. Oczywiście może to być naturalne wypłukanie skały przez wodę, a może nie. Wydawać by się mogło, że posiadanie hotelu lub resortu w Watamu to idealny biznes. Ale okazuje się, że nie do końca tak jest. Poniżej są ruiny resortu, który jeszcze kilka lat temu gościł bogatych turystów. Udało mi się zrobić zdjęcia nocne plaży I nieba W następnych postach opiszę okolice Watamu.
Pisałem już w poprzednim moim wpisie, że kolejnym moim celem było Diani Beach. Matatu zostawiło mnie na głównej drodze w sporej odległości od morza. Nie wiedziałem, gdzie jest jakiś w miarę tani hotel, więc wziąłem autorikszę, która za 3 USD przewiozła mnie może jakieś 300 m do, ponoć najtańszego w okolicy, hotelu za 25 USD na dzień. Od hotelu do plaży było może półtora kilometra. Pani w recepcji powiedziała mi, że nie mam się co martwić, bo transport jest tani i autoriksza kosztuje 25 centów (25 szylingów kenijskich). Jak się później okazało dla mnie to nie było 25 centów tylko od 50 centów do 3 dolarów. Z resztą wszędzie dla mnie wszystko było bardzo drogo, drożej niż w Polsce. Zapoznana murzynka (na zdjęciu poniżej) powiedziała mi, że tylko biali chodzą na piechotę, bo murzyni jeżdżą autorikszami. W sumie mnie to nie dziwiło. Tak samo powiedziała, że biali w zasadzie wyłącznie robią zakupy w lokalnym supermarkecie. W supermarkecie ceny były ustalone i opisane na produktach, a na bazarze do negocjacji i dużo wyższe dla białych niż ceny w supermarkecie. Chociaż dla murzynów ceny na bazarze były niższe niż w supermarkecie Nawet zrobiliśmy eksperyment naukowy. Jeśli ja kupowałem na targu np. banany, to były dużo droższe niż, gdy ona je kupowała. Ale to nie wszystko. Jak już pewnie pisałem, w hotelach, gdzie zostawałem dłużej niż na jedną noc, gdy nie zabrałam ze sobą wszystkich pieniędzy, lub nie zabezpieczyłem kłódką plecaka, to personel w czasie sprzątania podkradał 1 - 2 USD. W Diani Beach byłem kilka dni. Pewnego dnia sprzątaczka zaskoczyła mnie, gdy byłem w pokoju, więc wyszedłem, żeby jej nie przeszkadzać i poszedłem popływać w hotelowym basenie, który jest na zdjęciu powyżej. Zostawiłem w kieszeni spodni portfel, w którym było 30 USD. Spodnie wcale nie były na wierzchu. Przykryłem je innymi ubraniami. Na nic to się jednak nie zdało. Sprzątaczka dała radę i wypłaciła sobie 10 z 30 USD. Zwierzyłem się z tego murzynce, która jest na powyższej fotografii. Wyjaśniła mi ten stan rzeczy. Powiedziała, że wy biali dostajecie od swoich rządów pieniądze, to gdy jesteście u nas to musicie się z nami podzielić. Skłoniło mnie to do przemyśleń. W sumie zgodnie z tą logiką murzyni nie kradli i nie naciągali gości z zagranicy, tylko zabierali to, co w ich mniemaniu, słusznie im się należało. Czyli sprzątaczka to ludzka pani. Mogła zabrać wszystko, a zabrała tylko 10 USD. Podzieliła się ze mną, żebym miał za co wrócić do swojego kraju, żeby wziąć od rządu pieniądze. Ale murzyni kenijscy nie są w tym procederze odosobnieni. Mój przyjaciel profesor był na konferencji w Portugalii. W pokoju zamykanym na klucz, do którego miał dostęp tylko on i mała grupka doktorantów nieopatrznie na krótki czas zostawił portfel ze 150 euro. Gdy wrócił w portfelu zostało tylko 50 euro. Jak się później dowiedział w Portugalii jest przyzwolenie społeczne na okradanie cudzoziemców, bo Portugalczycy są biedni, a obcokrajowcy bogaci. Ale dajmy spokój Portugalczykom i Kenijczykom. U nich okradanie obcych to taki ludowy zwyczaj. Ale istnieje nacja, która okradanie obcych ma nakazane w religii. Czytając Stary Testament, czyli Torę Jahwe nakazuje Żydom obrabowanie Egipcjan: "21 Sprawię też, że Egipcjanie okażą życzliwość ludowi temu, tak iż nie pójdziecie z niczym, gdy będziecie wychodzić. 22 Każda bowiem kobieta pożyczy od swojej sąsiadki i od pani domu swego srebrnych i złotych naczyń oraz szat8. Nałożycie to na synów i córki wasze i złupicie Egipcjan»." I Żydzi do czasów współczesnych kierują się tym zaleceniem. Jeden ze znajomych opowiadał mi, że jego dziadkowie na wsi ukrywali Żydów w swoim domu w czasie drugiej wojny światowej. Pewnej nocy Żydzi zniknęli zabierając dziadkom pieniądze i cenne przedmioty. Widać, że zalecenie Jahwe nie jest jakimś martwym prawem. Tora Torą, ale ponoć ważniejszym dla pobożnego Żyda jest Talmud. Jak można przeczytać w książce Augusta Rohling "Tajemnice Talmuda" Talmud to nie byle co: "Wonniejsze są słowa pisarzy Talmuda od słów zakonu." "Grzechy przeciw Talmudowi cięższe są, jak grzechy przeciw Biblii." "Kto od Talmuda odwraca się do Biblii, pozbawia się wszelkiego szczęścia." I co Talmud podaje do wierzenia? Już kiedyś w jednym z moich postów cytowałem fragmenty książki ks. Justyna B. Pranajtisa "Chrześcijanin w Talmudzie żydowskim": "Goim, jako niewolnicy, bydlęta służące synom Izraela, należą do żyda życiem swojem i majątkiem. "Życie jego (goja) jest pozostawione (t zn. w ręku żyda), o wiele bardziej jego mienie." Jest to zasadniczy pewnik rabinów. Zupełnie bezkarnie może więc żyd zabierać chrześcijanom rzeczy do nich należące, w każdy sposób: oszustwem i podstępem; i nie należy mówić, że kradnie, czyniąc w ten sposób, lecz że odzyskuje, co jest jego. Talmud, traktat Baba batra 54b: "Wszystkie majętności gojów są jakby opuszczone; kto je pierwszy zabiera, ten jest ich panem."" W świetle powyższego nie należy się Żydom dziwić, że taki raban robią na świecie, że Polska nie chce oddać im mienia bezspadkowego, że aż Trump podpisał ustawę 447. Jak widać wszyscy na świecie uznają rację Żydów, tylko głupie polskie goje nie mogą tego pojąć. Nie tylko zwyczaje ludowe czy religia zachęcają do oszustów i kradzieży. Są organizacje ponadnarodowe typu masoneria które to praktykują. W książce Jima Shawa i Toma McKenney'a "Śmiertelna pułapka" możemy przeczytać: "Następnie przysięgałem, że nigdy świadomie nie oszukam ani nie okradnę Loży Czeladnika, ani też żadnego z braci tego stopnia." A komentarz do przysięgi jest taki: "Zauważ, że nie składa się przysięgi zobowiązującej do nieoszukiwania profanów. Jest to przyjęte w moralności masońskiej. " I nie jest to jakaś fikcja literacka. Spotkałem kiedyś masona z Australii, który w przypływie szczerości potwierdził, że brat brata z masonerii nie oszuka. Co innego z profanami. Czyli nie tylko zwyczaje ludowe, religia, a nawet tajne bractwa szermujące frazesami moralności maja podwójne standardy wobec swoich i nieswoich. A kontynuując trop izraelski, w pewnym momencie coś włączyłem i zapomniałem wyłączyć. Murzynka do mnie z pytaniem, czemu tego nie wyłączyłem. Ja jej na to, że zapłaciłem, to niech będzie włączone. Na co ona: "Ty to jak Izraelczyk, nie potrzebuje, ale zapłacił, to musi wykorzystać. " I znowu pogrążyłem się w refleksjach, gdzie Izrael, gdzie Kenia, gdzie Polska, a stereotypy podobne wyssane z mlekiem matki. Innym razem, gdy murzyni zaczęli mnie irytować tym naciąganiem i targowałem się ostro, murzynka zwróciła mi uwagę, że jestem jak Izraelczyk i o każdego szylinga się kłócę. Powracając do Diani Beach, to plaża wyglądała mniej więcej jak na zdjęciach poniżej. W Diani Beach była piaszczysta. Poza Diani Beach - kamienista. W zasadzie lita skała. Zejście do morza w niektórych resortach wyglądało mniej więcej tak, jak na poniższych zdjęciach. Im dalej od Diani Beach, tym więcej skał. Jakieś ptactwo latało nad wodą. Na piaszczystych odcinkach krzątało się wiele krabów. Widoczne były fragmenty rafy koralowej na plaży. Kolejna przesłanka, że poziom morza opada, a nie podnosi się w związku z globalnym ociepleniem. Z morza wystawała ciekawa skała przypominająca mi kształtem siedzącego niedźwiedzia. Była plaża w jaskini. Kolejne plaże wyglądały coraz ciekawiej. Wieczorem z połowu wróciły łodzie rybackie - trimarany. Następnego dnia wybrałem się matatu na jakąś inną plażę w pewnej odległości od Diani Beach. Busik zostawił mnie przy głównej drodze. Google na mapie pokazywał jakąś bitą drogę, którą poszedłem. Po jakimś czasie zgubiłem się. Co prawda na drodze byłem, ale Google Maps lokalizując mnie pokazywał, że tam nic niema. Według Google byłem po środku niczego, a co ciekawe tą drogą jeździły ciężarówki. Przy drodze pasły się krowy. I rosły kaktusy. Idąc drogą po pewnym czasie dotarłem do lokalnego kamieniołomu, gdzie ludzie piłami cięli kamień. Niedługo potem trafiłem do wsi, gdzie w zdumiewająco niskiej cenie, jak na warunki kenijskie, które uprzednio opisałem, sprzedano mi wodę i coca colę. Widocznie tam biali nie docierali. W chwilę później dotarłem do opuszczonego resortu. Po drodze od wsi towarzyszył mi murzyn na rowerze. Pewnie, żebym się nie zgubił. Plaża była tam sympatyczna. Tylko w wodzie było całe mnóstwo jeżowców. Nie było jak przejść po wodzie. Znaczy dało się, ale było to trudne. Na plażę, ze zrujnowanego resortu prowadziły schody. Kolejnym moim celem było Watamu.
Jak informowałem w poprzednim wpisie, kolejnym moim celem była wioska Shimoni w pobliżu granicy tanzańskiej. Z białych ludzi, w busiku oprócz mnie, były jeszcze dwie kobiety. Jedna z nich mówiła w suahili. Gdy zbliżałem się do Shimoni okolica wyglądała jak na poniższych zdjęciach. Gdy dotarliśmy do Shimoni do busika wpadło dwóch murzynów i jeden dopadł to tych kobiet, a drugi do mnie. Przekonywał mnie, że powinienem go wynająć jako przewodnika za jedyne 20 USD. Po naleganiach zgodziłem się, choć nie wiedziałem na co mi tam przewodnik, skoro Shimoni, to mała wieś. Jak się okazało później był w zasadzie zupełnie zbędny, a czasem wręcz szkodliwy. Choć trzeba przyznać, że w paru przypadkach się przydał. Najpierw zaprowadził mnie na jakiś kamping. Można tam było rozbić własny namiot lub wynająć domek za jedyne 25 USD za noc. Nie można było zapłacić gotówką, tylko kartą albo aplikacją mobilną. Domek wyglądał jak na zdjęciu poniżej. Czułem się jak w lesie. W konarach drzew hasały małpy, które dość często skakały po dachu domku. Gdy tylko wynająłem domek przewodnik zabrał mnie do jaskini niewolników, gdzie ponoć Arabowie trzymali ludzi przeznaczonych na sprzedaż. Oczywiście w grocie były stalagmity. I całe mnóstwo nietoperzy. Następnie przewodnik zabrał mnie do restauracji najdroższej w całej wsi. Gdy wieczorem chciałem coś zjeść , to poszedłem gdzie indziej i było nieporównywalnie taniej, a jedzenie smaczne. Po obiedzie chciałem pójść na plażę, ale nie było to łatwe, bo najbliższa okolica wsi i mojego miejsca noclegu wyglądała tak. Z tego pomostu turyści wypływali na wycieczki do parku narodowego. W centrum wsi był drugi pomost. We wsi i najbliższym otoczeniu nie było plaży. Przewodnik zawołał dla mnie motocyklistę, który miał zawieźć mnie na plażę, a sam poszedł na zasłużony odpoczynek. Plaża prezentowała się całkiem całkiem. Żar na plaży był niesamowity. Przypomniały mi się filmy, w których na samym końcu bohater, po zdobyciu dużej ilości pieniędzy, leży na leżaku na plaży gdzieś w okolicy równika trzymając w ręku kieliszek z jakimś alkoholem, a w kieliszku jest mała parasolka. To niby ma być symbol szczęścia i luksusu. Słońce tak prażyło, że po paru minutach spędzonych na plaży myślałem, że umrę i schowałem się do cienia. W tym miejscu ktoś schował łódki rybackie. Po niedługim czasie postanowiłem wrócić na kamping. Wracałem drogą gdzie był las baobabów. Oczywiście każdy spotkany murzyn nagabywał mnie, żebym wziął go na przewodnika. Ja mówiłem, że już mam. Padało pytanie kto to taki. Mówiłem imię i wtedy odczepiali się ode mnie. Na drugi dzień przewodnik zorganizował mi całodniową wycieczkę na wyspę Wasini. Wycieczka polegała na opłynięciu wyspy, wpłynięciu na wody Kisite - Mpunguti Marine Park, obserwacji delfinów, pochlapaniu się w wodzie na jakiejś mieliźnie z maską nurkową na twarzy, obiad na Wasini, a następnie zwiedzanie wyspy i powrót. Mój przewodnik ze mną nie płynął, ale pilnował, żebym wsiadł do właściwej łódki. Wspomniałem mimochodem, że nurkuję, to on od razu znalazł na jednej z łódek instruktora nurkowania. Instruktor natychmiast się przy mnie pojawił i namawiał na nurkowanie. Ja mu na to, że nie ma przy sobie certyfikatu, ale jemu to nie przeszkadzało. Jedynym ważnym dokumentem dla niego było 40 USD, które wziął za jedno nurkowanie. Miał słaby dzień. Udało mu się znaleźć tylko dwóch chętnych, w tym jeden, tylko na jedno nurkowanie, znaczy ja. Wypłynęliśmy w rejs. Na wyspie Wasini widzieliśmy same baobaby. Opłynęliśmy wyspę i w parku narodowym znaleźliśmy się w miejscu, gdzie harcowały delfiny. Przepływały tuż obok łódek. Z przystani nie wyruszyła tylko jedna łódka ze mną na pokładzie, a cała kohorta. I tak dwa stada płynęły obok siebie: stado delfinów i stado łódek. Nie wolno było karmić delfinów. Następnie my trzej, czyli ja, instruktor i jeszcze jeden nurek zostaliśmy zostawieni gdzieś w wodzie, a pozostałe łódki popłynęły na mieliznę, gdzie ludzie snorkelowali sobie i chlapali się w wodzie. Byłem nieprzygotowany na nurkowanie, więc nie miałem ze sobą aparatu fotograficznego do robienia zdjęć pod wodą. Zanurkowaliśmy do 16 metrów. Szału nie było. Widziałem jednego żółwia i jakieś ryby. Po skończonym nurkowaniu podpłynęła do nas nasza łódź i wzięła nas na pokład. Dowiedziałem się, że gdy byliśmy pod wodą, to podpłynęła straż parku. Szczególnie szukali obcokrajowców. Jedna pani miała pecha, bo co prawda ona była Kenijką, ale jej dziecko już nie. Nie było to tamto. Musiała zabulić za dzieciaka jak za obcokrajowca. A załoga dostała reprymendę, że nie sprawdziła dokładnie kogo bierze na pokład. Popłynęliśmy do wsi na wyspie na obiad. Nasze łódki nie dopłynęły do nabrzeża. Do nas podpłynęły inne łódki z miejscowymi flisakami, które zabrały nas na brzeg. Oczywiście trzeba było im ekstra zapłacić. Miejscowi mieli łódki z silnikami. My mieliśmy flisaków, którzy odpychając się kijami od dna napędzali łódki. Podczas obiadu miałem nieszczęście siedzieć przy stole z Amerykanami. Gdy się dowiedzieli, że jestem Polakiem, to jaki mógł być dalszy temat rozmowy? Oczywiście holokaust i jacy to Żydzi byli biedni podczas wojny. Oni mają jakiegoś jebla na tym punkcie. Jedyne co im się kojarzy z Polską, to holokaust Żydów. Już by chyba było lepiej, żeby nie mieli żadnych skojarzeń z Polską. Po obiedzie zwiedzaliśmy wieś. Mieliśmy przewodnika, który opowiadał jak to tu się ciężko żyje. Za wsią były ciekawe skałki. Między nimi pasły się kozy, murzyni spacerowali. Ewidentnie widać, że dawniej poziom morza był tutaj wyższy niż obecnie, co zadaje kłam lansowanej teorii o podnoszeniu się poziomu morza. Śmieci się walały. Ale dla białasów była specjalna kładka, po której mogli się przejść po uiszczeniu opłaty. Białas nie mógł sobie ot tak pospacerować, gdzie chce. Po powrocie plątałem się po Shimoni i rozmawiałem z ludźmi. Dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Ponoć przy przekraczaniu granicy tanzańskiej szczepią murzynów bez względu na to, czy byli wcześniej to szczepienie czy nie. Nikogo to w zasadzie tam nie interesuje. Każdy Kenijczyk wchodzący na teren Tanzanii musi być zaszczepiony. Później miałem związane z tym przemyślenia. W Kenii mają całe mnóstwo szczepień, szczepią nawet dorosłych i średnia życia jest 67 lat. W Polsce też mamy dużo szczepień obowiązkowych i średnia życia jest 77 lat. W Wielkiej Brytanii nie ma obowiązkowych szczepień i średnia długość życia jest prawie 81 lat, a w Liechtensteinie, gdzie też nie ma obowiązkowych szczepień - 82,66. Z tych statystyk można wysnuć prosty wniosek, że im ludzie się mniej szczepią tym są zdrowsi i bogatsi.
Następnego dnia opuściłem Shimoni i udałem się do Diani Beach. Z Nairobi do Mombasy postanowiłem jechać pociągiem. Czytałem, że Chińczycy wybudowali super- hiper linię kolejową między Nairobi i Mombasą, a docelowo mają zamiar połączyć liniami kolejowymi całą Afrykę Wschodnią. Mój hotel znajdował się w centrum Nairobi w pobliżu Nairobi Railway Satation, a stacja kolejowa z której odjeżdżał chiński pociąg do Mombasy znajdowała się w okolicach portu lotniczego i nosiła nazwę Nairobi Terminus. Powiedziano mi, że do Nairobi Terminus mogę dostać się taksówką, matatu, ale najkorzystniej jest podjechać sobie pociągiem z Nairobi Railway Satation do Nairobi Terminus. Sprawdziłem w internecie kiedy są odjazdy pociągu do Mombasy i poszedłem na pobliski dworzec kolejowy Nairobi Railway Satation, żeby kupić bilet do Nairobi Terminus. Okazało się to nie taką prostą sprawą. Po pierwsze trzeb było przejść jakieś bramki wykrywające metale, ale i tak to nie miało większego sensu, bo kasa była zamknięta. Strażnicy stojący przy bramce bezpieczeństwa przed dworcem za jedyne 2 USD darowizny kupili dla mnie przez aplikację mobilną bilet z Nairobi do Mombasy. Kosztował chyba 7 USD - drug klasa. Bilet między stacjami w Nairobi miałem, zdaje mi się, kupić w pociągu. Dokładnie nie pamiętam jak się to odbyło, bo nie pamiętam momentu kupowania lokalnego biletu. Tyle było zamieszania z biletem do Mombasy. Przez to, że nie byłem obywatelem Kenii system nie chciał przyjąć moich danych, więc spędziłem trochę czasu ze strażnikami głowiącymi się, jak kupić dla mnie bilet. Ale w końcu się udało. I tak potem na stacji miałem odebrać papierowy bilet w kasie. Następnego dnia przyszedłem na dworzec kolejowy, przeszedłem szczęśliwie bramki bezpieczeństwa i wsiadłem do lokalnego pociągu. Pociąg zawiózł mnie do Nairobi Terminus. Piękny budynek. Z jednej strony dochodziły tory z lokalnymi pociągami, z drugiej strony budynku odchodziły pociągi do Mombasy. Okazało się, że przez budynek nie można przejść. Wszystko zamknięte, a pan z karabinem wskazał mi wyjście poza teren dworca. Należało wyjść na zewnątrz ogrodzenia. Tam stała wielka kolejka ludzi czekających na pociąg do Mombasy. W pewnym momencie należało złożyć bagaże na ziemi i oddalić się od nich. Funkcjonariusze z psami podeszli do bagaży i które psy obwąchały. Po tej kontroli można było wziąć bagaże i ustawić się w kolejce do namiotu, gdzie był maszyna prześwietlająca bagaże, jak na lotnisku i bramka wykrywająca metale. Chwilę to trwało zanim przeszedłem tę część kontroli. Mogłem już wejść na teren stacji. Przy bramce w płocie stał facet z wykrywaczem metali i jeszcze sprawdzał podróżnych. Teraz mogłem mogłem udać się do kasy gdzie wydano mi bilet. Były dwa rodzaje kas. Pierwszy - dla tych co kupili bilet przez aplikację i drugi - dla tych co kupowali bilet na miejscu. Czas spędzony w kolejkach był mniej więcej równy. Wydawanie biletów uprzednio opłaconych wcale nie było szybsze od biletów kupowanych na miejscu. Sprawdzanie dokumentów i jakieś tam czynności zajmowały pracownikom trochę czasu. Gdy otrzymałem bilet radośnie pogalopowałem w kierunku wejścia do dworca, głównie z myślą o załatwieniu potrzeby fizjologicznej. Przy wejściu panie sprawdziły mi bilet i wszedłem do budynku. Jakież było moje rozczarowanie. Dworzec wyglądał nowocześnie. Toalety były, ale były też dwie taśmy między którymi miałem iść. Wzdłuż taśmy stali pracownicy i pokazywali drogę. Droga wcale nie prowadziła do toalety. Wszedłem na schody na których końcu była bramka. Prześwietlono mi plecak, musiałem przejść przez bramkę do wykrywania metali. Była też mała bramka przez którą przekładało się portfel i co tam jeszcze w kieszeniach było. Teraz już mogłem iść do pociągu. Opisy na dworcu były w języku angielskim i chińskim. Pociąg wyglądał jak nasze podmiejskie pociągi starego typu. Maszyniści byli Chińczykami i zarządzający wagonami też. Personel niższego szczebla składał się z autochtonów. Siedzenia były w komforcie jak u nas w pociągach podmiejskich z lat 80-tych. Oczywiście opisuję drugą klasę, bo taką jechałem. Za to toalety były takie jak w samolotach. Pociąg rozpędzał się do prędkości 110 km/h. Mogłem to przeczytać bo w wagonie był wyświetlany pomiar prędkości. Nie sprawdziłem czy było wi-fi w wagonach. Po dotarciu do Mombasy wyszedłem na dworzec, który był nowoczesny, ale jak w Nairobi, pracownicy od razu kierowali do wyjścia. Nie było spacerowania po dworcu. Dworzec usytuowany był daleko od centrum miasta, więc przed wejściem stało mnóstwo busików i autobusów, które wiozły pasażerów do centrum. Poniżej przedstawiam zdjęcie dworca w Mombasie. Autobusem dojechałem do centrum Mombasy, gdzie był dworzec autobusowy. Po tej podróży postanowiłem, że koniec z kenijskimi kolejami. Czas spędzony na dotarcie do Terminusa w Nairobi, kontrole, przejazd pociągiem i przejazd busem do centrum Mombasy był dłuższy niż przejazd autobusem dalekobieżnym z centrum Mombasy do centrum Nairobi. A w autobusach nie było kontroli, za to było wi-fi i w niektórych wyświetlano filmy. Autobusy zatrzymywały się na postoje podczas których można było coś zjeść, odwiedzić toaletę i pospacerować. Zatrzymałem się w hotelu Karama tuż przy dworcu autobusowym. Najtańsze pokoje w tym hotelu były już od 10 USD za noc ze śniadaniem. Poniżej przedstawiam zdjęcia Mombasy zrobione z dachu tego hotelu. Na dachu spotkałem też miłe panie z obsługi hotelu. Domagały się, żeby zrobić im zdjęcie. Następnego dnia poszedłem zwiedzać miasto. Mombasa jest miastem kontrastów. Obok zrujnowanych domów są nowoczesne budynki. W niedzielę nie można wymienić pieniędzy, bo banki, biura Forex, czy inne nie działają. Próbowałem podjąć gotówkę w bankomacie. Bankomaty umieszczone są w pomieszczeniach, gdzie siedzi strażnik. W dwóch bankach bankomaty nie zadziałały i strażnik w jednym z nich poradził mi, żebym poszedłem do bankomatu banku Barclays. Jak mi poradził tak zrobiłem i w tym banku bankomat wypłacił gotówkę. Z ciekawych obserwacji, to zauważyłem, że niektóre murzyńskie kobiety noszą zakupy na głowie. Zrobiłem zdjęcie komórką przez szybę więc jakość jest taka sobie. Zwiedzałem starą część Mombasy. Oczywiście co chwilę miałem ofertę od lokalnych przewodników. I dotarłem do Fort Jesus - portugalskiego zamku. Ci panowie na poniższym zdjęciu są przewodnikami czekającymi na turystów. Wejście do fortu. Wewnątrz fortu. A tu widok z fortu na zewnątrz. W forcie był wystawiony na widok publiczny szkielet. Stanąłem przy szkielecie i przysłuchiwałem się, co mówią przewodnicy na jego temat. Jeden powiedział, że to portugalski żołnierz, drugi, że to człowiek prehistoryczny znaleziony w czasie remontu. W sumie nie wiadomo czyj to szkielet. A tak wygląda fort od strony plaży. Po zwiedzeniu Mombasy udałem się do Shimoni - miejscowości leżącej na półwyspie tuż przy granicy z Tanzanią. Busiki jadące do Shimoni stały po przeciwnej stronie kanału portowego, który można było pokonać promem. Do przystani promowej udałem się autorikszą. Aby dostać się na prom należało przejść przez kontrolę bezpieczeństwa. Po tych wszystkich kontrolach zacząłem podejrzewać, że co najmniej połowa budżetu Kenii idzie na te kontrole bezpieczeństwa. Świra można dostać. Na promie był zakaz robienia zdjęć. Nawet nie próbowałem nic fotografować, bo biały robiący zdjęcia był nie lada gratką dla ochrony. Można z niego było wydusić niezłą kasę. Po szczęśliwym dotarciu na drugi brzeg znalazłem busika jadącego do Shimoni. Plac na którym stały busiki był tuż przy wyjściu z promu.
Shimoni opiszę w kolejnym odcinku. Następnego dnia po wyprawie na Longonot postanowiłem pójść do Jeziora Kraterowego. Wymyśliłem sobie, że pójdę n piechotę, bo na mapie wyglądało, że odległość od mojego hotelu do tego jeziora była mniejsza niż 10 km. Pomyślałem, że 20 km plus zwiedzanie krateru zajmie mi mniej niż cały dzień. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Okazało się, że pomysł nie był dobry i część drogi przejechałem na motocyklu. Ale od początku. Pierwsze kroki skierowałem do małego jeziorka znajdującego się obok jeziora Naivasha. Było akurat po drodze do Jeziora Kraterowego. Zobaczyłem tam hipopotamy. Obok było stado flamingów. Gdy się zbliżyłem zrobić lepsze zdjęcia - odleciały. W oddali pasły się antylopy. Gdy zacząłem podchodzić bliżej, żeby zrobić lepsze zdjęcia, to okazało się, że pod krzakiem siedział jakiś murzyn. Wstał i powiedział, że tu zaczyna się teren prywatny i wstęp jest wzbroniony. Domyślam się, że gdybym wyciągnął jakiś banknot o odpowiednim nominale i mu podarował, to mógłbym podejść do antylop bez ograniczeń. Ale nie miałem takiej motywacji. Dalej mijałem takie krajobrazy jak poniżej na zdjęciach. Po drodze spotkałem takie kaktusy. Powiem szczerze, że zmęczył mnie ten marsz, bo okazało się, że było dalej niż myślałem. I gdy przejeżdżał jakiś murzyn na motocyklu i zaproponował podwiezienie, to radośnie skorzystałem z okazji. Podwiózł mnie w okolice Jeziora Kraterowego. Trochę musiałem podejść na piechotę. Jeszcze przed uiszczeniem opłaty i wynajęciem przewodnika udało mi się zrobić zdjęcie jeziora w kraterze. Po opłaceniu wstępu i przewodnika mogłem sobie obejść krater dookoła. Wspiąłem się na krawędź krateru i mogłem podziwiać widoki. Kaktusy były wszędzie Trasa kończyła się zejściem nad lustro wody jeziora. W jeziorze moczyły się flamingi, co pokazane jest na zdjęciu wprowadzającym i poniższych. Po obejściu jeziora rozpocząłem powrót do hotelu. Po drodze natknąłem się na cztery żyrafy. Nie przeszedłem całej drogi powrotnej na piechotę. Jakiś motocyklista podwiózł mnie do miejsca, gdzie miały jeździć matatu. Oczywiście o tej porze żadne matatu nie jeździło, więc resztę drogi pokonałem na piechotę. W sumie nie żałuję, bo zobaczyłem antylopy z bliska. Była to jakaś hodowla, bo teren był ogrodzony. Do hotelu dotarłem po zmierzchu.
Jak już wspomniałem w poprzednim poście kolejnym moim celem był wulkan Longonot. Wraz z przewodnikiem podjechaliśmy matatu w pobliże wulkanu i ruszyliśmy w jego kierunku. Oczywiście trzeba było wnieść opłaty za wstęp. Droga mniej więcej wyglądała jak na poniższych fotografiach. Przewodnik opowiadał mi o trawie Masajów, o jakiś robalach, a nie zauważył pasącej się obok żyrafy. Droga pod górę wiodła korytem jakiegoś wyschniętego strumienia wyżłobionego w tufie wulkanicznym. Patrząc na skały można było odnieść wrażenie, że chyba nie tylko natura w nich grzebała, ale i jacyś ludzie. W dole rozpościerał się taki widok. Zanim dotarłem do krateru właściwego minąłem jakiś pomniejszy krater. Na szczycie krateru właściwego przywitało mnie drzewko. Wewnątrz krateru rósł las. Obszedłem krater dookoła robiąc zdjęcia. Tak wyglądało wnętrze. Wewnątrz wulkanu coś dymiło. A tak wyglądała okolica szczytu. Zejście odbyło się inną droga, ale też wyschniętym potokiem. I znowu ładnie przycięte skały. A na przeciwko kolejna góra. Po zejściu na równinę musieliśmy spory kawałek przejść, aby dotrzeć do drogi. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, np. dlaczego murzyni są dobrzy w kosza czy w biegach, za to słabi w pływaniu. Przewodnik improwizował i odpowiedział, że murzyni słabo pływają, bo szybko marzną w wodzie. Przy drodze spędziliśmy dużo czasu czekając na matatu. Co prawd busiki jeździły, ale wszystkie były pełne i nie chciały się zatrzymać. W końcu w nocy dotarłem do hotelu.
Kolejnym celem mojej podróży była Naivasha, a konkretnie park narodowy Hell's Gate. Chciałem również zobaczyć wulkan Longonot i Jezioro Kraterowe. Ten rejon jest bardzo atrakcyjny dla turystów, co od razu dało się zauważyć w zachowaniu autochtonów, gdy tylko wysiadłem z autobusu. Okolice jeziora Naivasha są rejonem rolniczym dlatego umieściłem krowę na zdjęciu wprowadzającym. Rezerwat Hell's Gate i wulkan Longonot są w sporej odległości od miasta Naivasha. W Naivashy należało się przesiąść z autobusu do matatu jadącego w okolice Hell's Gate. Gdy wysiadłem z autobusu murzyni swoim zwyczajem otoczyli mnie, popychali i oferowali różne usługi. Jak opisałem to w poprzednim poście dokumenty i portfele z pieniędzmi miałem przywiązane na sznurkach. I całe szczęście. Gdy się wyrwałem ze sztucznego tłumu portfel dyndał na sznurku przy nodze. Gdyby nie sznurek, to w łatwy sposób pozbyłbym się części pieniędzy. Dalsza podróż przebiegła bez niespodzianek. W okolicy parku Hell's Gate nad brzegiem jeziora znalazłem tani nocleg. Okolica była przyjemna. Ptaki buszowały wokół. Nad jeziorem rosła trawa. Ta trawa była wyższa niż trawa w Polsce. Następnego dnia wybrałem się do parku Hell's Gate. Przed wejściem można było pożyczyć rower, co też zrobiłem. Oczywiście pierwsze co się rzuca w oczy, to wszędobylskie akacje bronione przez mrówki. Akacje znalazły w mrówkach sprzymierzeńca. Dają mrówką nektar, a przy okazji swoimi kolcami bronią mrówki przed dużymi zwierzętami. Za to mrówki aktywnie potrafią bronić drzewa przed innymi owadami, ale też i przed zwierzętami nawet takimi jak żyrafy. Symbiozę między mrówkami i akacjami tak opisuje portal nauka.wiara.pl: "Akacja daje mrówkom słodki nektar. To w zasadzie wszystko, czego do życia te owady potrzebują. Skoro jedzenie jest na miejscu, mrówki nie budują mrowisk, tylko żyją na drzewie. Gruba kora daje im dostateczne schronienie. A więc jest pożywienie i bezpieczeństwo. Ale w przyrodzie nic nie jest za darmo. Mrówki aktywnie chronią swoje drzewo-matkę przed zakusami innych. Naukowcy stwierdzili nawet, że zagrożone zjedzeniem liście akacji produkują związki chemiczne, które powodują, że mrówki stają się bardziej agresywne. To zmusza je do ataku. Mrówki atakują wroga niekoniecznie dlatego, że ten odbiera im pożywienie. Owady nie zjadają liści, tylko piją wymieszany ze związkami chemicznymi słodki nektar. Zwierzę, które podchodzi do akacji z zamiarem zjedzenia kilku liści, nie jest więc dla mrówek konkurencją. Nie pozbawia ich pożywienia. Ale mrówki „na dopingu” atakują każdego, kto się zbliży. Można by powiedzieć, że muszą na kimś wyładować swoją agresję. Powodem tej agresji, a właściwie źródłem, jest roślina, która w toku ewolucji nauczyła się panować nad całą armią groźnych wojowników. Ci, gdyby tylko chcieli, mogliby zniszczyć swoją „opiekunkę” w mgnieniu oka." A portal ekologia.pl dodaje: "Okazało się, że mrówki atakują nie tylko inne owady, które chciałyby podjeść im nektar, ale – w przypadku afrykańskich mrówek Crematogaster – nawet tak duże jak żyrafa zwierzęta roślinożerne, próbujące pożywić się liśćmi. W Ameryce Południowej podobną rolę spełnia mrówka Pseudomyrmex. Ochrona ochroną, ale w życiu rośliny najważniejsze jest przedłużenie gatunku – i agresywne mrówki mogłyby przeszkodzić, odstraszając owady, które zapylają kwiaty bądź też wyjadając wabiący nektar. Akacja – w odróżnieniu od innych roślin – nie utrudnia mrówkom dostępu do kwiatów za pomocą barier czy śliskich powierzchni. Stosuje bardziej wyrafinowaną metodę – po pierwsze udostępnia owadom nektarniki pozakwiatowe, z których mogą korzystać bez konieczności wspinania się do kwiatu. Po drugie zapach kwiatów jednocześnie przywabia owady mogące je zapylić i odstrasza mrówki – prawdopodobnie najbardziej odrażający dla mrówek jest zapach pyłku. Gdy cały pyłek zostanie już przeniesiony na inne kwiaty przez zapylające owady, kwiaty przestają odstraszać mrówki, co trzyma na dystans zwierzęta mogące uszkodzić przekwitający kwiat i powstające nasiona." W parku są bardzo interesujące utwory skalne. Okolica mniej więcej tak wygląda. Są tam wyschnięte rzeki. W parku narodowym znajduje się prehistoryczna kopalnia obsydianu. W pobliżu kopalni jakieś zwierzęta wykopały sobie nory. I ptaki uwiły gniazda. W parku jest wiele zwierząt. Na przykład zebry. Szczecince Guźce Gdzieś w oddali majaczyły antylopy. Były też bawoły afrykańskie. Przywędrowały też pawiany. Przeszły obok mnie jak gdyby nigdy nic i zaczęły się wspinać na skałę widoczną na zdjęciach w tle. Po drodze zatrzymały się na posiłek i obgryzły jedyne trzy drzewka, które tam rosły. Ślady zostawiły jakieś agresywniejsze zwierzęta. Bardzo ciekawy był kanion wyrzeźbiony przez wodę. Ponoć w czasie pory deszczowej głębokość wody dochodzi tam do 6 metrów. Przed wejściem musiałem zostawić rower i wynająć przewodnika. Samemu nie wolno było tam wejść. Poniższa skała wygląda jakby ktoś ją rzeźbił. Park Hell's Gate zrobił na mnie duże wrażenie. Ja jeździłem po nim na rowerze, ale spotkałem turystów jadących w specjalnym busiki - safari. Gdy oddawałem rower właściciel rowerów zaproponował mi, że zaprowadzi mnie następnego dnia na wulkan Longonot za marne, jego zdaniem, 60 USD. Przystałem na tę propozycję i następnego dnia poszliśmy wspiąć się na wulkan, o czym napiszę w następnym poście.
Ja już poprzednio pisałem, zdecydowałem, że zobaczę Mt. Kenya i te lodowce, które wg. ekologów topnieją w takim tempie, że prawie już ich nie ma. Jak widać na powyższym zdjęciu (można je powiększyć klikając na nie) lód na Mt. Kenya ma się dobrze. Postanowiłem wybrać się do Nanyuki, skąd wyruszają wyprawy na Mt. Kenya i szczyt ten jest dobrze widoczny. Okazało się, że wyjazd z Laisamis to nie taka prosta sprawa. Wszystkie matatu jadące w stronę Merille były pełne i nie zatrzymywały się. Miał jechać jakiś autobus z Marsabit, ale nie było wiadomo kiedy. Poza tym mógł być pełny i nie zatrzymałby się. W końcu dwóch miłych panów, za drobną opłatą, zatrzymało dla mnie samochód należący do ONZ, który zabrał mnie do Isiolo. Kierowca zażądał jakąś kwotę pieniędzy, ja nie miałem drobnych, więc, jak to w takich przypadkach bywa, skończyło się na wyższej opłacie. Zapomniałem o tym napisać wcześniej, ale w Kenii na drogach co chwila były blokady i mundurowi z karabinami w zielonych i niebieskich uniformach sprawdzali pojazdy. Na każdym placu targowym, czy w większych skupiskach ludzi jest co najmniej jeden pan z giwerą ubrany w zielony mundur. Nie wiem co to za jednostki, bo panowie są w różnym wieku, niekiedy wręcz sędziwym, więc chyba nie są to wojskowi. Stan pogotowia miał prawdopodobnie związek z niedawnymi zamachami w Nairobi. Jeden był w luksusowym hotelu DusitD2, drugi przed kinem. Tak na prawdę to nie wiem, czy przed kinem był zamach, czy coś komuś coś wybuchło przypadkowo, bo właściwy cel był w zupełnie innym miejscu. Nie przejmowałem się zamachami, bo zabicie mnie w luksusowym hotelu jest niezwykle trudne, a żeby coś komuś przypadkowo wybuchło akurat wtedy, gdy ja jestem w pobliżu, jest mało prawdopodobne. Musiałbym mieć straszliwego pecha. Sytuacja skłoniła mnie do przemyśleń geopolitycznych. Chińczycy umacniają się gospodarczo w Afryce Wschodniej. Budują drogi i kolej. Wchodzą ze swoim biznesem. Widać komuś to bardzo przeszkadza i chce Chińczyków wykurzyć z Afryki. Niestabilna sytuacja w kraju nie służy prowadzeniu zwykłych interesów. Nie mówię o sprzedaży broni, czy zagarnięciu bogactw mineralnych itp. Akurat chaos jest do tego dobry. Tak sobie pomyślałem, że jeśli Chińczycy nie zrozumieją ostrzeżenia i nie wycofają się z Afryki Wschodniej, to niezadługo może w Kenii wybuchnąć kolorowa rewolucja. Wywołanie jej nie jest zbyt trudne dla pewnych sił, co widać na przykładzie Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. W Isolio znalazłem matatu do Nanyuki. Nanyuki, to miejsce odwiedzane licznie przez turystów. Gdy wysiadłem z busika od razu zostałem otoczony przez ludzi, którzy oferowali mi różne usługi. Niektórzy wprost domagali się, żebym dał im pieniądze i nie mieli zamiaru nic oferować. Bardzo nie lubię takich sytuacji, gdy jestem otoczony i popychany, bo w łatwy sposób mogę stracić portfel, aparat fotograficzny, czy smartfona. Oczywiście staram się zabezpieczyć przed takimi stratami na skalę moich możliwości. Podróżuje z małym plecakiem i przegrodę, gdzie trzymam aparat fotograficzny zamykam małą kłódką. Nie zabezpieczy na 100%, ale z pewnością utrudni złodziejowi działanie. Żeby nie być pozbawionym środków do życia w razie kradzieży plecaka karty kredytowe, gotówkę i dokumenty trzymam w portfelach, które mam przymocowane sznurkami do ciała. Złodziej musi być przygotowany na taką ewentualność i mieć nożyczki czy nóż. Już parę razy w moich podróżach sznurki spełniły swoje zadanie. Następnego dnia wynająłem motocyklistę i pojechaliśmy na równik i zobaczyć Mt. Kenya. Poniżej jest zdjęcie pierwszego znacznika równika. W jego pobliżu jest kilka bud, gdzie można się zaopatrzyć w pamiątki. Sprzedawcy na siłę ciągną turystów, żeby oglądnęli ich towar. A tutaj drugi. Ten drugi znacznik jest przy drodze prowadzącej do głównego wejścia do parku narodowego Mt. Kenya. Tu już jest mniej sprzedawców pamiątek. Chciałem zrobić zdjęcia najwyższemu ze szczytów masywu, ale niestety zasłonięty był przez chmury. Poniżej jest jeden z niższych szczytów Mt. Kenya. Motocyklista obiecał mi, że następnego dnia rano, gdy chmur jeszcze nie będzie weźmie mnie w miejsce, gdzie dobrze widać najwyższy szczyt. Tego dnia zapłaciłem 18 USD, więc nie umówiłem się na cenę na dzień następny i to był mój błąd. Następnego dnia rano powoził mnie po głównej drodze przez godzinę. Nie znaleźliśmy dobrego miejsca do fotografowania góry, a koleś zażądał 50 USD. Krócej mnie woził niż dzień wcześniej, ale za to chciał wziąć dużo więcej kasy. Nie udało mu się, wytargowałem na 25 USD i nauczyłem się, że cenę zawsze ustala się przed usługą. Oczywiście ryzyko ponosił również motocyklista, bo mogłem mu nic nie zapłacić, bo nie wywiązał się z umowy. Nie zrobiłem satysfakcjonujących mnie zdjęcia szczytu Mt. Kenya. Ale pal licho, zapłaciłem, to zapłaciłem. Najlepsze zbliżenia szczytu (jedno z nich jest we wstępie do artykułu) zrobiłem, gdy wyjeżdżałem z Nanyuki do Nyahururu i busik się popsuł. Kierowca naprawiał hamulce w czym pomagali mu pasażerowie, a ja, nie mogąc wiele pomóc, a również nie chcąc przeszkadzać, poszedłem fotografować Mt. Kenya. W pobliżu Nyahururu znajduje się wodospad Thomsona o wysokości 74 m. Po przyjeździe do miasta sytuacja z Nanyuki się powtórzyła się. Znowu zostałem otoczony przez grupę ludzi, którzy oferowali mi jakieś usługi. Wynająłem motocyklistę, który zawiózł mnie do wodospadu. Oczywiście wstęp jest płatny i można zapłacić tylko usługą mobilną M-Pesa. Nawet karty kredytowej nie chcieli zaakceptować. Oczywiście obok kasy jest stanowisko M-Pesy. Oprócz doładowania konta mogą tam zapłacić za turystę, który nie ma karty Safaricom albo Vodacom. Ale lepiej zaopatrzyć się w kartę SIM jednej z tych dwóch sieci komórkowych. Wtedy można i wezwać Ubera w Nairobi i Mombasie, kupić bilet kolejowy, opłacać wstępy do parków narodowych itp. Poniżej jest zdjęcie wodospadu. Jeżdżąc po Kenii kraj ten wydaje się płaski. Zainstalowałem w smarfonie aplikację - wysokościomierz. Na górze wodospadu aplikacja pokazała wysokość prawie 2400 m.n.p.m. Prawie tyle co Rysy. Po obejrzeniu wodospadu pojechałem dalej zwiedzać Kenię o czym napiszę w dalszych postach.
Jak już pisałem w poprzedniej części w Isolio kupiłem bilet do Laisamis, bo powiedziano mi, że w docelowym Merille mogę mieć kłopot z hotelem. Po południu wsiadłem w autobus do Marsabit. Po drodze mogłem oglądać ciekawe widoki gór. Powyższe zdjęcie zostało zrobione w okolicy Archers Post. Z bliższej perspektywy skały wyglądają jak na zdjęciu poniżej. Niestety robiłem je podczas jazdy autobusu, więc nie jest zbyt ostre. Skała skojarzyła mi się z prehistorycznym zamkiem olbrzymów. Uwielbiam spiskowe teorie, więc w oddzielnych postach opiszę, co tu zobaczyłem i jaka jest moja spiskowa interpretacja tych odkryć. Na moim blogu już opisałem moje spiskowe koncepcje istnienia cywilizacji epoki lodowcowej w Indonezji i na Filipinach, a także cywilizacji istniejącej w obecnym Hongkongu w czasach dinozaurów. Nie chwaląc się napisałem też książkę S- F o współistnieniu dinozauroidów i ludzi w światach równoległych. Ale to było ze 20 lat temu. Poniżej kolejne zdjęcie kojarzące mi się z ruinami. Po drodze widziałem kilka innych ciekawych wzgórz. Dojechawszy na miejsce wysiadłem w centrum wsi, ale hotelu ani widu ani słychu. Motocyklista zawiózł mnie, do jego zdaniem, super hotelu za 5 USD za noc. Nie miałem do niego pretensji, bo sam chciałem tani hotel. Była woda bieżąca, a nawet prysznic. Woda była tam dostarczana w beczkach. Pan zrządzający posiadłością wlewał wodę do zbiornika w łazience i dzięki temu była woda do kąpieli pod prysznicem i spłukiwana toaleta. Źródłem prądu elektrycznego było ogniwo słoneczne o powierzchni około pół metra kwadratowego, a może i więcej, połączone z akumulatorem. Moc zestawu miała wynosić 0,5 kW. Tak się szczęśliwie złożyło, że miałem grzałkę również o mocy 0,5 kW. Chciałem zagotować w półlitrowym kubku wodę na herbatę. Rozładowałem cały akumulator, a wody nie udało mi się zagotować. Coś tam się podgrzała, ale wrzątku nie było. Mimo, że był to równik, czyli 12 godzin słońca, praktycznie zero chmur na niebie, to wydajność ogniwa była niska i przez cały następny dzień nie udało się naładować akumulatora. I naszła mnie taka refleksja. W Polsce promuje się fotowoltaikę, mimo, że mamy o wiele gorsze nasłonecznienie ze względu na szerokość geograficzną i zachmurzenie około 60 % dni w roku. Ten kto podpisał ze strony Polski umowę o limitach węglowych nie przekonując świata, że węgiel kamienny i brunatny są źródłem energii odnawialnej zrobił masakrę polskiej gospodarki. Człowiek nie miał dobrze w głowie, albo zrobił to z premedytacją za łapówkę lub był szantażowany. Niemcy w ramach Unii Europejskiej chcieli postawić na energetykę słoneczną, ale panele fotowoltaiczne chcieli stawiać na Saharze. To był projekt Desertec, ale kolorowe rewolucje w Afryce Północnej uniemożliwiły jego realizację. Powracając do mojego hotelu. Wodę na herbatę gotowałem nad ogniskiem. Przy okazji gotowania miałem możliwość obserwacji ptaków, które chętnie tam przylatywały. Okolice hotelu też były interesujące. I wyschnięta rzeka w pobliżu. Na drugi dzień motocyklista zabrał mnie do Merille. Chciałem w końcu wyjaśnić co to są te rysunki na ziemi widziane z satelity Google. Po drodze mijaliśmy ciekawą górę. Nie chciał do niej podjechać, bo jak mówił, tam żołnierze stoją i żądają pieniędzy. Prawdopodobnie to nie byli żołnierze, tylko strażnicy parku narodowego, bo zdaje się ta góra była już na terenie Losai Natural Reserve i z pewnością wabiła turystów jadących do Marsabit. Więc strażnicy czaili się tam, bo pewnie codziennie kogoś złapali i wyłudzili od niego pieniądze. Motocyklista zwrócił mi uwagę, że na szczycie góry jest krzyż. Faktycznie był. Wzdłuż drogi do Merille było wiele niewysokich, ale długich skał. Wyglądały jak prehistoryczne mury. Takie krajobrazy jak poniżej też się zdarzały. Motocyklista najpierw zabrał mnie na targ zwierząt w Merille. Handlowano tam kozami. I wielbłądami. Po wizycie na targu zwierząt pojechaliśmy szukać miejsca w którym miały znajdować się tajemnicze rysunki na ziemi. Było to parę kilometrów za Merille. Dojechaliśmy do mostu i zostawiliśmy motocykl. Dalej poszliśmy korytem wyschniętej rzeki. Drogę wskazywał Google i kompas. Dotarliśmy na miejsce i okazało się, że to wieś murzyńska. Co za rozczarowanie. Już myślałem, że będę Dänikenem, a tu nic z tych rzeczy. W drodze powrotnej motocyklista poprowadził mnie inna drogą i zobaczyłem więcej takich wsi. Te zasieki jak poniżej dają ładny wzorek na zdjęciach satelitarnych. I kolejna wieś. A to jest ponoć wychodek dla całej wsi. Po takim ciosie, że moje oczekiwania co do kosmitów poszły w łeb, zniechęciłem się do dalszych poszukiwań i zamiast do Marsabit następnego dnia pojechałem do Nanyuki zobaczyć Mt. Kenya.
Jak już pisałem w pierwszej części pojechałem do Kenii, aby sprawdzić co to są te tajemnicze rysunki, które znalazłem w północnej części Losai Nationall Reserve. Pytałem ludzi w Nairobi jak się tam dostać, ale nikt nie wiedział. Znalazłem podobne obrazy w okolicach miejscowości Merille, co jest pokazane na zdjęciu z lewej strony (można je powiększyć kliknięciem). Postanowiłem tam pojechać. Z okna mojego hotelu w Nairobi rozpościerał się widok na parking matatu - busików, które mogły mnie zawieźć na północ kraju. Okazało się, że żaden z matatu nie docierał do Merille. Mogli mnie zawieźć co najwyżej do Isiolo. Coż miałem zrobić? Zgodziłem się na Isiolo i pomyślałem, że później pokombinuję jak się dostać do Merille. Gdy już dotarłem do Isiolo, to okazało się, że mogłem jechać do Merille, a nawet dalej do Marsabit, bezpośrednio z Nairobi autobusem, w którym było bezpłatne wi-fi. Autobusy w Kenii są całkiem przyjemne. Oprócz bezpłatnego wi-fi w niektórych wyświetla się filmy dla pasażerów i nawet co niektóre maja miejsca pierwszej i drugiej klasy. Ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem i pojechałem matatu do Isiolo. W Isiolio zatrzymałem się w hotelu Grande. Całkiem przyzwoite warunki już od 10 USD za noc. Rozmawiając z portierką dowiedziałem się, że w niektórych hotelach na północy Kenii, których właścicielami są muzułmanie, nie mógłbym wynająć pokoju dwuosobowego, gdybym był z kobietą, a nie miałbym aktu ślubu. Musielibyśmy wynajmować dwa oddzielne pokoje. Po Isiolo jeździło wiele ciężarówek wojskowych. Jak się dowiedziałem niektóre z nich należały do armii amerykańskiej. Ponoć i żołnierze izraelscy kręcili się tam od czasu do czasu. Na drugi dzień postanowiłem wybrać się w góry. Znaczy chciałem tylko dojść do gór, które są przedstawione na zdjęciu na początku artykułu i obok. Google Maps pokazało, że odległość od hotelu jest około 5 km. Ubrałem długie spodnie, podkoszulek, kapelusz z małym rondem, wgrałem mapy na smartfona i wziąłem kompas. Kupiłem wodę w pobliskim sklepiku, gdzie chłopiec około lat 10 przykleił się do mnie i stale powtarzał "many" i coś w swoim języku. Nie wiem czy chciał mi dać pieniądze, czy właśnie zabrać, a może wymienić. Zdaje się, że w Kenii jest 46 plemion i każde z nich ma swoje narzecze. Co prawda w Kenii są dwa urzędowe języki: Suahili i angielski, ale suahili nie znam, ponoć angielski jest tam uczony w szkołach jako język obcy, co w sumie dało się zauważyć podczas rozmów z autochtonami. Po zakupie wody poszedłem w stronę gór. Wydawać by się mogło, że szedłem przez pustkowie. Ale nic z tych rzeczy. Najpierw jakaś dzieciarnia szła za mną. Doszli za mną do jakiegoś miniaturowego krateru. Potem im się znudziło. Krater tak wyglądał na zewnątrz. A tak wewnątrz. Idąc w stronę gór zrozumiałem dlaczego kowboje z westernów, gdzie akcja toczyła się na pograniczu meksykańskim, chodzili w wysokich butach, długich spodniach, koszulach z długim rękawem i mieli kapelusze z dużym rondem. Słońce strasznie paliło, więc każdy nieosłonięty kawałek mojej skóry przyjął sporą dawkę promieniowania UV i po kilku dniach skóra schodziła mi nawet z dłoni. Długie spodnie i buty chroniły mnie w jakiś sposób przed kolcami akacji , których gałązki rozrzucone były wszędzie. Jedyne zwierzęta, oprócz owadów, jakie tam widziałem, to były ptaki. Jak już pisałem wcześniej mimo pozornego pustkowia spotykałem co chwilę jakiś ludzi, którzy wypytywali mnie co tu robię, dokąd idę i chcieli mnie prowadzić. Oczywiście nie za darmo. Góry były widoczne, więc raczej nie powinienem zabłądzić, więc nie potrzebowałem przewodników. Gdy już spotkałem nastą osobę wypytująca mnie co tu robię, dokąd idę i chcąca mnie prowadzić w góry, które widziałem jak na dłoni, to mnie zaczęło irytować. W sumie nie wiem skąd się ci ludzie brali na tym pustkowiu. Najciekawsze spotkanie było z małymi dziewczynkami, które niosły baniaki wody na plecach. Zupełnie jak na lewackich filmach National Geographic pokazujących biedę w Afryce. Minąłem je, one wołają, żeby tam nie szedł gdzie idę, żebym poszedł z nimi drogą. Droga wiodła równolegle gór do których chciałem iść, więc nie było to dla mnie dobre rozwiązanie. Co chwilę chciałem skręcić w stronę gór i iść na przełaj. Dziewczynki krzyczały, żebym szedł z nimi. Po chwili zobaczyłem, że prowadzą mnie do jakiejś wsi. Zobaczyłem, że jest rozwidlenie dróg i odnoga prowadzi w góry, więc skręciłem. Dziewczynki znowu zaczęły krzyczeć, żebym wracał i szedł z nimi, ale już ich nie słuchałem. Dziewczynki rzuciły na ziemię pojemniki z wodą i pobiegły do wsi krzycząc "papa, papa!". Po paru minutach pojawił się za mną jakiś facet na motocyklu i znowu przepytał mnie co tu robię, dokąd idę i że może mnie podwieźć za drobną opłatą. Już mnie szlak trafił. Niby taka bieda w Kenii, lewacy będą pokazywać biedne dzieci niosące wodę, a tu taki skurczybyk ma motocykl i mógłby bez problemu przywieźć 10 razy tyle wody za jednym razem ile jego córki uniosą. Mógłby zarabiać wożąc wodę dla całej wsi. Ale nie, niech dzieci noszą, on woli ścigać białasów po pustkowiu, bo być może jakąś kasę z nich zedrze.. Tu chodzi o mentalność ludzi, a nie o biedę. Oczywiście on nie był ostatni, który mnie zaczepił. Później spotkałem trzech facetów, którzy co prawda nie mogli się ze mną dogadać, bo nie mówili w żadnym znanym mi języku, ale i tak udało im się zagonić mnie do swojej wsi. Tam jakiś ich reprezentant przepytał mnie co tu robię, dokąd idę itp. Ale już nie chciał prowadzić, bo góry były jakieś 500 m od wsi, a ja mu powiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie zamierzam się na nie wspinać. Idąc w góry przekroczyłem koryta wyschniętych rzek. Sądząc po rozmiarach podczas pory deszczowej niosą sporo wody. Było tam też dość sporo termitier. Ludzie hodowali tam kozy i wielbłądy. W Kenii fascynowało mnie to, że góry wyrastają znikąd. Jest równina i nagle pojawia się góra. Nie tak jak u nas, że najpierw jest jakiś pofałdowany teren, jakieś pagórki i potem góry. Tu nagle pojawiają się wzgórza. Wzgórza z bliska wyglądają tak jak poniżej. U podnóża rozrzucone były głazy. Gdy wracałem do hotelu już mnie nikt nie zaczepiał. Nikt nie chciał mnie prowadzić, podwozić itp. Szedłem spokojnie na azymut jak pokazywał Google Maps i kompas. Po powrocie do miasta poszedłem kupić bilet do Merille. Odradzono mi Merille, bo ponoć kiepska tam jest baza hotelowa. Poradzono mi, żebym jechał do Laisamis, a stamtąd, żebym zrobił sobie jednodniowy wypad do Merille. Tak też zrobiłem. W następnej części opiszę mój pobyt w Laisamis i Merille.
Oglądając Google Earth natchnąłem się w Kenii na taki obrazek jak powyżej. Pomyślałem sobie, że ani chybi kosmici to zrobili i zostanę drugim Dänikenem, gdy sfotografuję to w realu. Za pomocą Google Earth znalazłem więcej takich ciekawych miejsc. Kolejne jest pokazane na zdjęciu obok (można je powiększyć kliknięciem). Podjąłem decyzję, że polecę do Kenii i zobaczę to na własne oczy. Biletów szukałem wyszukiwarkami Skyscanner i Kiwi. Okazało się, że z Polski i z Czech bilety są dużo droższe niż z Niemiec (kosztowały dużo ponad 3000 zł w obie strony), więc postanowiłem lecieć z Berlina ( za 2208 zł). Kupiłem bilet autobusowy z Krakowa do Berlina za jedyne 39 zł w jedną stronę firmy Flixbus i udałem się w podróż do Kenii. Po wylądowaniu postanowiłem zwiedzić stolicę kraju Nairobi. Kurs wymiany dolara na szylingi kenijskie na lotnisku nie był taki zły. Najkorzystniej było wymieniać dolary w biurach Forex, a najgorzej - Western Union. Centrum Nairobi jest dość zadbane i wygląda mniej więcej tak, jak na poniższych zdjęciach. W Nairobi teoretycznie nie wolno palić papierosów na ulicy (na 100% biały nie może palić, bo go zaraz zakapują i zapłaci spory mandat). Do tego są wyznaczone specjalne miejsca - palarnie, co pokazuje poniższe zdjęcie. W sierpniu 1998 roku dokonano zamach na ambasadę USA w Nairobi i na tym miejscu jest obecnie park pamięci. Najważniejszym parkiem Nairobi jest park Uhuru o powierzchni 12,9 ha założony w 1969 roku w dzielnicy biznesu. Centralnym jego punktem jest pomnik Nyayo. W tym parku w roku 1980 Jan Paweł II odprawiał mszę. A stąd to wiem, bo Kenijczycy nie omieszkali postawić pomnik w miejscu gdzie stał ołtarz. Przedmieścia Nairobi wyglądają trochę inaczej niż centrum. Był też polski akcent. Ponoć w suahili to znaczy "jeden dolar". Na południu Nairobi jest park narodowy. Ciekawa sprawa, nie można zapłacić wstępu gotówką tylko aplikacją mobilną, albo kartą kredytową. Dla tych co nie mają aplikacji, ani karty kredytowej przy sobie Kenijczycy znaleźli rozwiązanie problemu. Obok siedzi facet, który za dodatkowego dolara zapłaconego gotówką płaci za nas wstęp aplikacją mobilną. Oczywiście wstępy do parków narodowych itp są dla białasa 10 -15 razy droższe niż dla Kenijczyków. To jest oficjalna taryfa. Prywatni też z reguły liczą cenę specjalną dla białasa. Oczywiście nie wszyscy. Zdarzają się i tacy. którzy nie zwracają uwagi na kolor skóry i cena dla wszystkich jest ta sama. Ten park narodowy, to wielkie rozczarowanie. Nie polecam odwiedzin. Drogo i praktycznie nic nie ma. Wygląda jak prowincjonalny ogród zoologiczny. Pod Nairobi jest jaskinia. Nazywa się "Raj zaginiony". Jak wszędzie wstęp dla białasa jest kilkukrotnie wyższy niż dla autochtona. W okolicy jaskini można było zobaczyć takie drzewo. Można powiedzieć, ta wizyta nie rzuciła mnie na kolana z zachwytu.
Po zwiedzeniu Nairobi pojechałem na północ w celu sprawdzenia, co przedstawiają znalezione przeze mnie obrazy na Google Earth. O tym napiszę w następnej części. |
Archives
Sierpień 2023
Categories
Wszystkie
|